Czas, w którym żyliśmy i żyjemy u niektórych osób może wywołać stany depresji albo niestety depresję. Izolacja, samotność, pozostanie w domu… to wszystko sprzyja takiej chorobie jak ta. Wiele mitów można usłyszeć na temat depresji, a choroba ta jest straszną chorobą i jeśli nie będzie można sobie z nią poradzić lub nie trafi się do dobrego psychiatry czy psychoterapeuty to może być niestety różnie. Dlatego z ciekawości, ale też myśląc o tym wszystkim sięgnęłam po lekturę książki „Z depresji do wiary” Milly Gualteroni. Ktoś może pomyśleć, ale sobie wybrała pozytywną lekturę. A jednak. Bardzo pozytywną.
Książka ta to przede wszystkim świadectwo życia sławnej, włoskiej dziennikarki, która mając 19 lat została zdiagnozowana i okazało się, że cierpi na depresję. Dwa razy do roku popadała w głęboką depresję, miała za sobą trzy próby samobójcze i tak chodziła od psychiatry do psychiatry, jednocześnie starając się żyć normalnie i realizować zawodowo. Okazuje się, że potrafiła bardzo dobrze grać przed innymi, uśmiechać się, być towarzyską jednak zawsze do momentu, kiedy nie przychodziły momenty krytyczne, pojawiające się jak w zegarku o tej samej porze roku.
Czytając zdałam sobie sprawę z tego, jak ważne jest trafienie do dobrego lekarza, który nie będzie Ciebie traktował jak jakiś przypadek czy jednostkę chorobową, ale przede wszystkim jak człowieka. Autorka sama o tym pisze w ten sposób: „dzisiaj naglące staje się pytanie, czy pomocny jest system leczenia, który redukuje pacjenta do objawów jego choroby – zamiast roztaczać nad nim opiekę jako nad całościowo pojętą osobą…”. (cyt. str.208)
Okazało się, że pierwszy lekarz, u którego była postawił błędną diagnozę nie wchodząc w szczegóły jej historii życia i tak przez prawie 30 lat przyjmowała lek, który tylko nasilał skutki depresji w momentach krytycznych a w pozostałe dni nie wyciszał choroby, tylko zwyczajnie utrzymywał ją na tym samym poziomie. Właśnie po 30 latach, kiedy miała za sobą trzecią próbę samobójczą, kiedy to był czas powrotu również do wiary, o czym za chwilę, trafiła do lekarza, który po przysłowiowej nitce do kłębka dotarł do źródła problemu czyli okazało się, że w momentach, kiedy miała najgorsze stany depresyjne były to dni, w których wiele lat wcześniej, najpierw brat a kilka miesięcy później ojciec popełnili samobójstwa, a ona jako młoda dziewczyna nie miała tego przepracowanego i nie przeszła odpowiedniej terapii, odpowiedniej do nauczenia radzenia sobie z takimi traumami.
Nie jestem lekarzem, więc to są tylko moje wnioski i pisząc to całkowicie opieram się na tej prawdziwej historii, ale wiem z własnego doświadczenia, kiedy z czymś nie mogłam sobie poradzić, że jeśli w sytuacjach, które są dla nas trudne, nie nauczymy się z nimi radzić, nie poprosimy o pomoc, a będziemy udawać przed innymi, że wszystko ok, jednocześnie cierpiąc wewnątrz to w pewnym momencie pękniemy, lub jak to miało miejsce w przypadku tej dziennikarki, będziemy mieli silne załamania a wręcz stany depresyjne.
Wracając do książki to w końcu, po kilkudziesięciu latach, uzależniona od leku, który zażywała przez te wszystkie lata trafia na właściwego lekarza, który pomaga jej wyjść z uzależnienia a także przepracowuje z nią te dwa tragiczne wydarzenia z życia i późniejsze konsekwencje z tym związane i dalszą historię życia. Wtedy tak pisała o opiece jakiej doświadczyła od tego lekarza: „Opiekować się oznacza być po ludzku blisko cierpiącego, a dopiero potem wykorzystywać wiedzę medyczną. Wiedza naukowa jest jedynie narzędziem w służbie człowieka”. (cyt. str.208) jakie to jest ważne a jednocześnie bliskie naszemu charyzmatowi: widzieć osobę a nie chorobę!
Po śmierci brata i ojca Milly całkowicie odeszła od Boga. Nie mogła zrozumieć, jak Bóg mógł pozwolić na to, by dwie najbliższe jej osoby targnęły się na swoje życie i pełna goryczy postanowiła, że nie chce mieć nic wspólnego z Bogiem. Odchodząc od Boga odrzuciła wszystkie normy moralne. Uciekła w seks, związki z żonatymi mężczyznami, robiła wszystko to, by zagłuszyć ból, który miała głęboko w sobie, a o którym z nikim nigdy nie rozmawiała.
W pewnym momencie zaczęły pojawiać się pytania… w tym pytania o Boga i zaczęła szukać, na początku nieudolnie i nieświadomie, drogi powrotu do Boga.
Jednym z momentów znaczących w temacie wiary był czas, kiedy przeszło jej przez myśl, że być może depresja to powołanie… tylko jeszcze nie potrafiła odczytać: powołanie do czego? Dzięki ludziom, których Bóg sam zaczął stawiać na jej drodze, zaczęła powolutku zbliżać się do Boga. Zamieszkała w jednej wspólnocie, bo będąc znaną dziennikarką została poproszona o redakcję i publikację listów napisanych przez jedną z sióstr wspólnoty i tak czytając, uczestnicząc w życiu wspólnoty zaczęła zbliżać się do Boga i odmieniać życie. A Bóg cierpliwie na nią czekał. Odkryła, że: „wielką rzeczą jest to, że Chrystus zechciał narodzić się w stajni, ale jeszcze większą jest to, że wiele razy rodzi się na nowo w stajni naszych nieczystych umysłów, zstępując do nich, by wyprowadzić je z zamętu”. (cyt.str.156)
Odkrywając, że Chrystus narodził się też dla niej, jeszcze bardziej chciała zbliżyć się do Niego. Dodam, że już wtedy odstawiła leki więc stan psychiczny też powoli się stabilizował.
„Miałam stopniowo pojąć sens tego symbolu przemiany, który wskazuje, że przyjęcie cierpienia, czyli krzyża, jest drogą ku pełni życia przeżywanego w radości i pokoju. Pod warunkiem, że respektuje się przymierze, które zawarł z nami wszechmocny Stwórca. Pod warunkiem, że akceptuje się ból przemiany…”. (cyt. str.159)
Jakie to jest bliskie nam, rodzinie Bł. Luigiego Novarese. Akceptacja cierpienia jest kluczem do lepszej jakości naszego życia. Akceptacja cierpienia a jednocześnie ofiarowanie tego cierpienia z pewnością jest drogą nie tylko do naszego zbawienia, ale również pomocą innym w dostaniu się do nieba. Ona dopiero to wszystko odkrywała. Pan pokazał jej, że podczas jednej z prób samobójczych to ON sam ją uratował: „wyciągnąłeś swoją rękę, a ja ją złapałam. Rękę wybawiającą, chociaż pełną cierni, jak te okrywające jeżynę [którą złapała jak się próbowała utopić], ale także jak te u Twojej korony” (cyt. str. 246)
To było kolejne z diametralnych odkryć, które pomogły jej w powrocie do wiary.
Więcej nie będę pisać. Myślę, że wystarczająco wiele napisałam o samej książce i tym, na co ja zwróciłam uwagę. Każdy może odebrać ją na swój sposób – wystarczy tylko po nią sięgnąć i zwyczajnie przeczytać, bo naprawdę warto. Mi osobiście wiele pokazała i cieszę się, że po nią sięgnęłam. A na koniec chciałabym zacytować słowa z zakończenia książki, napisane przez autorkę, które napełniły mnie radością i utwierdziły w tym, że jako chrześcijanie tylko w ten sposób możemy dojść do Zmartwychwstania.
„Teraz wiem, dzięki tajemnicy Krzyża, że nie ma zbawienia dla duszy, które nie przechodziłoby nieuchronnie również przez cierpienie ciała podczas naszej podróży na ziemi. Teraz wiem, że trzeba wejść na Golgotę, aby dojrzeć cudowny, jaśniejący poranek Zmartwychwstania”. (str.246)

(Tekst ukazał się w KOTWICY)
Książka Milly Gualteroni, „Z depresji do wiary” – świadectwo życia sławnej dziennikarki, wyd. Święty Paweł, 2015r